poniedziałek, 12 sierpnia 2013

jak szukałam, znalazłam i cieszę się, że ona żyje!

czasami człowiek szuka i szuka, rzuca się na najróżniejsze propozycje i gatunki, ograniczając się jednak do znanych tylko sobie "rejonów", a tu proszę - taka niespodzianka że hoho i zdziwić się można,
zdziwić się można jak czasami warto sięgnąć łapką po nieznane ...
 
ups! tak, mam na myśli książki!
 
tak się zaklinałam, na wszelkie znane mi sposoby omijałam, chociaż od dzieciństwa mi towarzyszyły - Mama moja bowiem zaczytywała się kryminałach, ale ja - nieee, eeee, dziękuję, przyjemniej wolę, albo, na odwrót - ciężej, byle tak jakoś z sensem, a nie wymyślnie i z taplaniem we krwi. O dziwo, w momencie życiowym niezbyt do taplania w tejże krwi dla mnie odpowiednim pokusiłam się, pokuszona przez Chiarę na ... kryminałek! a właściwie sensacyję - i nie, nie to żeby fabuła wydała mi się interesująca (znaczy wydała, ale była drugim kryterium) - to Jack, Jack Reacher - bohater tegoż kryminału (a właściwie senscyji) wydał mi się taki ... taki, że ech! (czego Chiara nie sugeruje, chociaż dobrotliwość tegoż osobnika zauważa). Reacher był - a jakże - dobrotliwy dla mnie, ale i jakiś takiś interesujący ... w sensie yyyyyy różnym! No i pokusiłam ja się na spotkanie z nim. Ileż było zagryzania palców, ileż potów wylanych, krzyków w stylu "nie", "stój, uważaj" itd. Sensacja goniła sensację, i właściwie człowiek nie wiedział czy książkę czyta, czy film ogląda, a może i uczestniczy w wydarzeniach. Normalnie udzielająca się historia, bo dość powiedzieć, że relację z tejże zdawałam codziennie Mężowi i fascynacja ogarnęła nas oboje.
Fascynacja fascynacją, jednak jak film za długi to na ... pisiu wyjść kiedyś trzeba. Ta potrzeba (no nie w dosłownym tego słowa znaczeniu) mnie naszła mniej więcej 100 stron (tudzież kilometrów - bo to powieść drogi normalnie była) przed jej końcem. Tu zaczęło się znużenie, pogmatwanie z poplątaniem i pytanie cisnęło "a na cóż ci to było Child?;/".
Ale nie mówię nie spotkaniom z Reacherem, z jego autorem i sensacyją.
Dzięki Chiara (jakoś dużo Ci ostatnio zawdzięczam?!:) )
A zainteresowanych odsyłam na spotkanie z Lee Child'em i Poszukiwanym.
 
Drugie - jakież wielkie - moje zaskoczenie czytelnicze to kryminał, mroczny i krwawy (z samego już tytułu - Krew, którą nasiąkła) ale jakiżś piękny, klimatyczny, rozkosznie pieszczący ....ups! zapędziłam się! A wszystko to, bo książka, o której mowa to skandynawski kryminał Asy Larsson. Skandynawski do szpiku kości, mrożący krew w żyłach jak śniegi Skandynawii, ogarniający zewsząd duchami, jak wiatr znad lodowatego jeziora, skrytego gdzieś między górami ... ach rozmarzyłam się. Uwielbiam te klimaty - te znaczy skandynawskie - wieczne śniegi, mrok i wiatr, że o górach nie wspomnę. Sama historia - zła nie jest, lecz dla mnie jakby na drugim planie (Pani wybaczy Pani autorko!). Kręci się ta historia wokół kościoła i zabójstw. Czy na tle religijnym?Ttego nie zdradzę. Powiem tylko, że kolejna autorka, po którą sięgnęłam wiedziona instynktem człowieka zimnolubnego mnie zawiodła. Do pięt Larsson nikt nie dorasta z umiejętnością opisania klimatu tychże stron! Nawet te mroczniejsze opisy, dotyczące samej zbrodni są u Larsson jak poezja. Nie ma brutalności, nie ma przemocy, jest czysta psychologia zaklęta w lodowym kręgu. Coś dla wielbicieli! Myślę, że Pani Larsson ma mnie w garści. To autorka, na książki której będę czekać (i cieszę się, że żyje! bo jest szansa, że to moje czekanie będzie miało sens:) )
 
 
Teraz trochę cieplej, ale więcej bla bla bla. Barbara O'Neal - ta pani jest dla mnie autorką książek - no może nie kucharskich - ale kulinarnych powiedzmy (jakby to jakaś różnica była;/). Jej powieść Recepta na miłość jest moją wielką inspiracją kuchenną, zajmując honorowe miejsce w kuchni. Co było w tej powieści jeszcze fajnego, to to, że historia w niej opisana uwiodła mnie niczym słoneczny chleb Ramony, zasmakowała jak bagietka tejże Pani zjedzona na śniadanie. Niestety, kolejna książka autorki (O'Neal nie Ramony), po którą sięgnęłam jakby wiedziona aromatem unoszącym się jeszcze po lekturze poprzedniej nie porwała mnie;(  Jakaś tam sobie historyjka miłosna, wcale dla mnie nie tak burzliwa i wielka i co tam jeszcze .. ale za to wystarczył jeden przepis, jedno chorizo i przepadłam. Gnałam przez ten romans Tessy i Vince'a, od jednego przepisu do drugiego, nienasycona (nie ich miłością!!! nie myślcie sobie) smakami, jakże odmiennymi od tych spotykanych w większości powieści. Wiecznie głodna (nie Vince'a - to Tessa tak miała) z apetytem na coś fajnego szukałam jej końca, byle dorwać się do kuchni!:). To smaczna i inna zupełnie książka - dla mnie kucharska (inspirująca) ale nie miłosna. Tylko czy to w czymś przeszkadza? Przecież każdy szuka w książkach czegoś dla siebie. Ja znalazłam! A szukającym, podobnie jak ja, tych kuchennych inspiracji polecam gorąco!
 
Takie to moje czytanie ostatnio bywało. Różne i odkrywcze, mozolne ale doceniane i smakowane (a w niektórych przypadkach nawet smakowite). Takich cudownych odkryć i Wam życzę - bez ograniczeń, a z mnóstwem nowych ścieżek i doznań!

czwartek, 18 lipca 2013

francuski szyk nad amerykańską muffiną, czyli wszystko można (czytać)





Przyznaję długo zastanawiałam się jak opisać ostatnie moje lektury. Jak je ocenić by nic im nie odjąć, aby nie były to też słowa trywialne i płochliwe, jak piękne chwile o poranku. Krótkie, może dla niektórych małoznaczące, ale jak ważne dla samopoczucia (psychiki i higieny umysły) No bo jak z jednej strony ileż można napisać o historiach .. co tu dużo mówić błahych, ale też jak tę banalność przekazać aby każdy, kto przeczyta te słowa zachwycił się nią i zechciał się w niej zanurzyć?
Bo warto! Warto czasem oderwać się od dzieł z literacką nadwagą, książek o wysokiej temperaturze czytania, dla kilku fajnych (tak kolokwialnie to ujmijmy) tytułów.
Jakiż nudny byłby świat bez ciepłych i barwnych opowieści. Bez książek, których zakończenie łatwo przewidzieć, bez tych historii nad którymi można uronić łzę, uśmiechnąć, albo pomyśleć „ja też tak chcę”.
Wszystkie te uczucia, ze wskazaniem na „też tak chcę” (oczywiście w jednym znaczącym aspekcie – połączenia pasji z pracą jakim? - część domyśli się z lektury książki) towarzyszyły mi podczas lektury książki Jenny Colgan Spotkajmy się w kawiarni. To jeden z moich ulubionych rodzajów powieści, czyli jak zwę je na własny użytek powieść kulinarna. Spotkajmy się w kawiarni kusiła nie tylko tym smakowitym podtekstem ale i emanującym – już z tytuły - spokojem chwili spędzonej nad filiżanką aromatycznej herbaty z ciepłym jeszcze (uwielbiam dewastować swój żołądek ciepłymi ciastami) kawałkiem ciasta.
Nie zawiodłam się – było kulinarnie, z przepisami! Do smaku - przy herbacie. Było, jak dla mnie przede wszystkim inspirująco. A historia? Historia się toczyła swoją drogą, gdzieś miedzy muffiną z pomarańczą, a filiżanką porannej kawy pod gruszą.
Te klimaty, szczególnie placyk z gruszą urzekły Issy. Isabela po tym, jak zwalania się pełna frustracji (eeekhm czytaj: zostaje zwolniona, ale csiii) , bo romans z szefem nie pomógł jej w utrzymaniu posady, podejmuje wyzwanie otwierając kawiarenkę. Wychowana przez dziadka piekarza nie mogła postąpić inaczej, do tego jej dobroduszność każe jej otworzyć kawiarenkę w miejscu, w dzielnicy niezbyt obleganej przez klientów spragnionych podniebnych doznań. To jej powrót do przeszłości i przyszłość dla miejsca, które ukochała.
Jak można się domyślać (i nie mam tu na myśli przewidywalności dalszych losów Issy i kawiarni) w trakcie lektury czeka na czytelnika mnóstwo cudownych momentów nad talerzem słodkości i filiżanką jakiegoś parującego naparu, a jak z kolei wiadomo - nie ma nic lepszego jak połączenie tego obrazka z książką. To właśnie – w dosłownym tego słowa znaczeniu udało się Jenny Colgan.
W każdym razie ja kibicowałam Isabeli do samego końca. Końca, który mnie zasmucił, bo zasiedziałam się w kawiarence przy placyku z gruszą i chciałabym – jeśli nie zostać jej właścicielem, to wpadać tam częściej na słodką muffinę.
Kolejna książka z serii wakacyjnych lektur, to książka obok której nie mogłam przejść obojętnie. Jako ta, na której pobyt w Paryżu, a właściwie Paryżanki zrobiły duże wrażenie musiałam dowiedzieć się co myśli o nich autorka bloga The Daily Connoisseur (LINK) Jennifer L. Scott. Tak owszem, można by o jej książce Lekcje Madame Chic powiedzieć trywialna, błaha i oczywista, ale jak miło czyta się te (UWAGA! zdawałoby się!) oczywistości.
W kilku rozdziałach swojej książki-poradnika Scott zawarła jedną mądrość życiową – żyj z pasją! Niezależnie co robisz czerp z tego radość i siłę. Niby każdy z nas powtarza tę demagogię („och, tak radują mnie ćwierkające ptaszki”) ale mało kto faktycznie, na codzień ją stosuje. Zwykle życie upływa nam na marudzeniu, roztrząsaniu, wrzucaniu w siebie - i na siebie – śmieci, i na wielu jeszcze niepotrzebnych rzeczach, bez których życie wydaje nam się puste, mniej wartościowe. Tymczasem nie trzeba wiele aby żyć w pełni, wszystkie materialne sprawy pozostawić obok, żyć w zgodzie ze sobą. Z naturą.
Klasyka? Minimalizm? Naturalność? S’il vou plait! Proszę bardzo! Lepiej mniej niż więcej, w każdej postaci. To właśnie stara się przekazać Jennifer L. Scott swoim czytelniczkom (i czytelnikom), sama natchniona swoją guru duchowo-mentalną Panią Chic (nazwaną tak na potrzeby książki Francuską, u której Scott jako studentka przebywała na wymianie).
Te rozdziały – m. in: o diecie (czyli podjadanie nie jest chic), o czerpaniu przyjemności z codziennych obowiązków jako alternatywa dla aktywności fizycznej, o ograniczeniach odzieżowych, czyli zasada 10, wreszcie o stylu, sztuce i urodzie. O wszystkim prosto ale i z pasją. O tym, że można bez piórek, cekinów i papuzich barw być kobietą, czuć się pewnie.
Lekcje Madame Chic to książka dla tych, które damami chciałby zostać, dla tych którym wydaje się, że nimi są i dla wszystkich niezdecydowanych i zagubionych. Taki rodzaj poradnika, który warto poznać, postawić na półce i czasami do niego wracać.

A na koniec moje radości z codzienności (oczywiście nade wszystko moi Mężczyźni), a daleko za nimi te drobnostki, które cieszą, czyli Monika uwielbia:

- głaskać morele,

- wyrabiać ciasto,

- wstawać o świcie,

- rozmawiać z obcymi w tramwaju,

- słuchać jak deszcz stuka w okno,

- zrywać zioła,

- dotykać skał

….

A Wy macie swoje amelkowe radości z życiaJ?

czwartek, 23 maja 2013

IZK, co to jest i na co?;/ czyli jak to w Polsce lepiej chorować niż zapobiegać

Dziękuję Wszystkim za słowa wsparcia, zrozumienie i pocieszenie. Dziękuję za taki odzew - zarówno tu, na blogu, jak i w mailach. Nie spodziewałam się, a już tym bardziej - pisząc o chorobie - nie liczyłam na cokolwiek. A to, co otrzymałam przerosło moje (nawet jeśli by był jakiś cień) oczekiwania.
Biegnę jeszcze wyjaśnić kilka spraw, i choć nie powinnam się denerwować (i właściwie to mnie - już - nie denerwuje, a śmieszy) wyjaśniam, iż SM we wczesnym stadium (zresztą, jak inne choroby także) to izolowany zespół kliniczny. Z IZK można by się cieszyć, bo oznaczałoby to jakieś nikłe szanse na to, że chorobą nie będzie w ostateczności (może SMem, może zapaleniem mięśnia, może brakiem wit.B12, a może boreliozą? ... dobra, dobra nie mam złudzeń), ale w naszym cudownym kraju IZK można uznać za przekleństwo ;/ IZK nie kwalifikuje się na refundacje, chociaż - w przypadku SM - leczenie na etapie IZK daje duże szanse na zmniejszenie objawów. Ale po co zapobiegać, lepiej wydawać kupę kasy na pacjenta, który już nie rokuje!!! Przecież na cos trzeba ją wydawać. A jak będzie rokował, to 5letni program refundacji też dla NFZ o kant ... bo potrzeba ciągłego leczenia, więc ... tu dalej każdy dopisze sobie sam, o co chodzi NFZtowi;/

poniedziałek, 20 maja 2013

sclerosis multiplex, czyli czemu mnie tu nie ma ....


Wiele razy już słyszałam i czytałam, ze książkoholizm – czyli określenie przyjęte na użytek osób uwielbiających czytać (czy też raczej kupować) książki – był jakoby nie uleczalny. Otóż nic bardziej mylnego! Podtrzymuję teorię, iż jak każdy holizm do uleczalnych należy. Ja wyleczyłam się niego z dwóch powodów, z których wolałabym jeden zamienić na hiperksiążkoholizm, lub jakikolwiek inny holizm, byle nie mieć tego, co …mam. Po pierwsze z książek wyleczyła mnie przeprowadzka. Niby wszystko fajnie, warunki niby sprzyjające, przeprowadzka 20 metrów dalej. Wszystko przeniesiemy we własnych (no nie do końca czasem) rękach, a z drugiej strony chyba wolałabym zapakować to wszystko w wielkie kartony i nie martwić się noszeniem. Tak, moje książki dały mi do wiwatu! Niezliczona ilość kursów z mieszkania do mieszkania. Po kilku układnych wypakowaniach z wielkiego kosza, następuje chaotyczne rzucanie książek, bo po pierwsze byle szybciej, a po drugie – i chyba jednak najważniejsze – nikt nie może na nie już patrzeć!;/ Boli nas wszystko – bolą nas mięśnie, ręce, nogi i myśl, że książki to jednak … okrucieństwo;/ Chcemy jak najszybciej się ich pozbyć (chęć podtrzymujemy, jednak czasu mało). Tym oto sposobem wyleczyłam się z książkoholizmu.

Drugi powód dla którego nie mam chęci zaglądać do książek to moja choroba, która wyszła (dobrze, czy nie – nie wiadomo) przy przeprowadzce. Może gdyby nie zmęczenie i stres z tym związany dowiedzielibyśmy się o niej zbyt późno, teraz może jest jeszcze nadzieja i szansa na jako takie funkcjonowanie.

Pierwsza noc na nowym mieszkaniu – co się śniło? Nie pamiętam –mówią, że to, co śni się w nowym miejscu spełnia się. Hmm…mi najczęściej w nowych miejscach śni się coś strasznego – taka chyba głupia podświadomość;/ Tym razem nie pamiętam, może śniło mi się NIC? NIC – to słowo, które mogę wypowiadać mówiąc o mojej chorobie – NIC nikt nie wie. Tak było od początku. Pierwsze popołudnie pod nowym adresem spędzamy na pogotowiu ….odesłani, że niby to NIC mi nie jest. Następny na pogotowiu jest już poranek i … pół dnia. Diagnoza. Drastyczna. Wycina mi połowę życie. Zabiera nadzieję, chociaż staram się ją wypierać. Wypieranie na NIC się zdaje. Specjalistyczne badania wykluczają wszelkie choroby, które po drodze można wykluczyć do tej najgorszej, która jest na końcu łańcucha moich objawów. Na mnie czeka to ostatnie. Najgorsze;/ Z drugiej strony pocieszające jest to, że mogło być gorzej … gdyby patrzeć na to z innej strony. Ale ja mam przecież dziecko do wychowania. Mam …miałam plany. Co to takiego plany? Od 13 maja (niech mi tu nikt nie wyskakuje z pechem) wiem, że plany są o kant … otłuc;/ Od 13 maja wiem tylko, że jedyne czego pragnę (ale nie planuję) to chcę móc biegać za synem uczącym się jeździć na rowerku, nauczyć go mówić, pisać. Chcę aby nie musiał wstydzić się chorej matki, aby chciał się do mnie przytulać …. Chcę być zdrowa! Ale tego nic już nie zmieni.

Nawet nie jest mi szkoda tych wszystkich pięknych, pachnących egzemplarzy, które piętrzą się w jednym z pokoi w naszym mieszkaniu. Żal mi tych, które obiecywałam przeczytać dla kogoś. Albo zwyczajnie mi głupio. Dla osób, które wspominam bardzo miło (nie twierdzę, że – jak tylko zdrowie mi pozwoli nie wrócę do czytania). Dziękuję wszystkim, dzięki, którym czytanie stało się dla mnie jeszcze ważniejsze i jeszcze przyjemniejsze. Dziękuję Pani Bognie za świat książek (dosłownie i w przenośni), Panom Marcinowi i Arturowi za Gombrowicza i Nabokova, Pani Marcie za tyle radości, że nie sposób zliczyć, i wielu innym wspaniałym osobom, które mi zaufały, które powierzały w moje ręce ciekawe tytuły. Przepraszam jednocześnie za te książki, których jeszcze nie przeczytałam. Mam nadzieję, że w niedługim czasie zdrowie pozwoli mi na – chociaż powolne – ale czytanie.

Dziękuję Wam blogerzy, że jesteście. Zaglądaliście tu, choć czasem – zdaję sobie sprawę – było nudno, słabo i bez polotu. Dziękuję za wszystkie uwagi, te krytyczne także.

Ten wpis to nie jest pożegnanie, to próba wyjaśnienie długiej nieobecności i zapowiedź dalszej być może.

Zawsze wiedziałam, że zdrowie jest najważniejsze, ale dziś to twierdzenie staje się dla mnie prześladującym mottem, dewizą, która nie schodzi z moich ust.

Dziś, kiedy przypięto mi łatkę (swoją drogą – czemu wszelkie dziwne, nie do końca rozpoznane choróbska nazywa się enigmatycznie skrótami, pisanymi drukowanymi literami?), wypalono mi stygmat w postaci dwóch wielkich liter, które nie mniej ni więcej oznaczają powolne wykańczanie organizmu;/ Taki pech, że choroba, która krąży w paśmie europejskim, dotyczy głownie kobiet od 16 do 40 roku życia akurat trafiła na mnie i to akurat kiedy zostały mi raptem dwa lata do zakończenia okresu zagrożenia;/ Taki los! Los na szczęście dał mi kochających i kochanych bliskich – dał mi wspaniałego Męża i Syna. Dwóch mężczyzn, którzy są moją radością, wsparciem i celem, dla którego udaję, że nie czuję pogarszania się zdrowia. Dla których wstaję, chociaż słabo mi, staram się być silna dla nich.

Mój tatuaż brzmi SM.

 

piątek, 3 maja 2013

czego słucha RENATA L. GÓRSKA kiedy pisze - dziś będzie radiowo i playlista do wyobru, czyli jeszcze raz o muzycznych inspiracjach i kolejna odsłona muzycznego cyklu książkowego;)

Kobiety odważne, tajemnicze to bohaterki Jej książek. Często na drugim planie (choć kto wie, czy nie jest to plan pierwszy) stoją równie tajemnicze domy, zamki i ciekawe miejsca. Ostatnio na blogu, który mój dzisiejszy Gość prowadzi pojawił się wpis o tajemniczym "stworze" - czyżby duch C.S. Lewisa przyszedł z zaświatów aby poddać dzisiejszemu Gościowi inspirację do kolejnej powieści? A gdzie inspiracji poszukiwała dzisiejsza Autorka do powieści, które już powstały?
 
Muzyczne natchnienie można znaleźć w śpiewie ptaków, szumie wodospadu i uderzeniach deszczu o kamienie, ale też wyszukiwać ich można w przepastnych 'studniach' radiowych. Tak właśnie czyni mój dzisiejszy Gość - Pani Renata L. Górska. Dziś nie wskażemy konkretnych utworów, przy których powstawały poszczególne powieści - poza jednym (ale to na końcu). Dziś każdy może wybrać sobie to, co lubi, na co w danym momencie ma ochotę - jak to czyni Pani Renata włączając swoje ulubione radio.
Zapraszam do stworzenia własnej playlisty inspirowanej powieściami Renaty L. Górskiej.


Muzyka towarzyszy mi niemal zawsze, a już na pewno, kiedy przebywam w domu. Tym samym, również podczas pisania w nim, wtedy zaś najprościej jest podłączyć się do radia internetowego (nie muszę odrywać się od biurka, by zmieniać płyty). Jakość muzyki z laptopa poprawiają dodatkowe, dobre głośniki, natomiast jej wybór zależy bądź to od pory dnia (częściej), bądź od nastroju, jaki narzuca mi pisany fragment. I tutaj dużym ułatwieniem jest np. strona z podziałem stacji wg gatunków muzyki:  http://www.rmfon.pl/ Plusem takiego sposobu odtwarzania muzyki jest również możliwość podglądu, co to za utwór, z jakiej płyty pochodzi, itp.
Moją ulubioną stacją, z którą zaczynam dzień, a też podłączam się do niej w jego trakcie jest RMF Classic:

 
 
Z polskich jest dla mnie bezkonkurencyjna, oprócz świetnego doboru muzyki są ciekawie prowadzone rozmowy wokół kultury i sztuki, informacje kulturalne i inne. Wyższa klasa!
Kiedy zaczynam pisać, preferuję stacje już wyłącznie z muzyką (również z tej samej strony http://www.rmfon.pl/ ).
Do południa pozostaję przy klasyce, naprzemiennie z muzyką filmową – zatem otaczają mnie spokojne tony. Później stopniowo pozwalam sobie na bardziej żywą muzykę np. http://www.rmfon.pl/radia/rmf-classic-rock.html, czy http://www.rmfon.pl/radia/rmf-w-pracy.html, by późnym popołudniem „schodzić” znów ku relaksacyjnej. Tutaj wybieram albo „kobiecą” stację: http://www.rmfon.pl/radia/rmf-styl.html, albo http://www.rmfon.pl/radia/rmf-love.html. Nierzadko też coś wg kaprysu, stacji jest przecież kilkadziesiąt!
Wieczorami, jeśli nie znowu RMF Classic, to spokojny, nocny jazz: http://www.rmfon.pl/radia/rmf-smooth-jazz.html lub operową.
 
Muzyka inspiruje mnie pośrednio, dodając nastroju opisywanym scenom czy rytm wybijanym słowom. Zdarzyło się jednak, że napisałam coś pod wpływem konkretnego utworu czy wykonawcy. Tak było np. z ariami operowymi w wykonaniu Pavarottiego. Powstała też kiedyś krótka opowiastka:
 do dźwięków poniższej pieśni Andreasa Scholla:
 
 
I w tymże nastroju…
Renata Górska
 
do nastroju przyłącza się także autorka bloga, dziękując za uwagę i rozmowę!
 
 
 
 
 
 

 


piątek, 26 kwietnia 2013

jak oderwać się od rzeczywistości, czyli kupię trochę czasu - konkursowo

 
A Wy jakie macie sposoby na oderwanie się od  rzeczywistości - od jazgotu codzienności, pracy, obowiązków domowych czy dzieci, aby móc czytać? Wystarczy taka krzycząca zawieszka?:)
 
Najlepszy sposób, taki, który będę mogła wprowadzić do swojego życia zostanie nagrodzony, oczywiście zawieszką, i oczywiście lekturą do niej odpowiednią:)
 
Jako, że ja teraz chętnie wywiesiłabym takową zawieszkę - dodając do niej "przeprowadzam się", "znikam ... na chwilę", konkurs trwa do odwołania.
(dam znać troszkę wcześniej gdyby miał się skończyć)
 
Powodzenia i pomysłowości!!
 
A TU już (w końcu raczej;/) wyniki!

czwartek, 25 kwietnia 2013

czego słucha MAŁGORZATA GUTOWSKA - ADAMCZYK kiedy pisze - czyli jeszcze raz o muzycznych inspiracjach i kolejna odsłona muzycznego cyklu książkowego;)

Dziś w muzycznej odsłonie książkowej przeniesiemy się do Francji końca wieku - barwnej i niezwykłej, dekadenckiej. Dziś muzyka równie piękna, jak książki, które przy niej powstały, klasyczna i wieczna, jak historia, która te książki buduje. Lecz bywa, że gorąca i ostra, jak brazylijska samba i amerykański rock. A to wszystko za sprawą mojego dzisiejszego Gościa - Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk.
Zapraszam!

Nie pamiętam już jak to się odbyło, podejrzewam jednak, że mój mąż kupił pierwszego walkmana podczas swojego stażowego pobytu w Paryżu. Zebraliśmy sporą kolekcję kaset magnetofonowych z muzyką popularną, których jednak nie mogę już sobie teraz przypomnieć.  

To mężowi zawdzięczam kolejne stopnie wtajemniczenia w technikę przenoszenia dźwięku (z czasem pojawiały się u nas discmany, kolejne mp3, wreszcie iPody). Używałam ich niemal do zdarcia tak w autobusie (dojeżdżałam do pracy), jak i podczas pisania.
Początkowo wydawało mi się, że słucham, aby wprowadzić się w nastrój, jednak prawda była nieco inna. Małe mieszkanie i brak możliwości ucieczki od niechcianych dźwięków, komputer, przy którym siedząc niemal dotykałam plecami telewizora, zmusiły mnie do poszukiwania dźwiękowego odosobnienia. Muzyka otulała kokonem dźwięków uporządkowanych, które nie przeszkadzały. Z czasem zrozumiałam, że daje mi też jeszcze coś niezwykle istotnego – energię. 
Moją edukacją muzyczną zajmował się mąż. To on przynosił płyty kolejnych artystów: Basi Trzetrzelewskiej, Mariah Carey, Michaela Boltona, Barry’ego White’a, Kenny’ego G, Michaela Boltona, Whitney Huston.


Moje najnowsze książki, w tym „Cukiernię Pod Amorem”, pisałam już jednak niemal bez słuchawek w uszach, od kilku lat mamy bowiem dom, a ja w tym domu mam swój gabinet. Mogę zatem zamknąć drzwi, odgradzając się od meczów piłki nożnej, które moi panowie oglądają z namiętnością prawdziwych kibiców, filmów ze ścieżką dźwiękową nagraną w systemie Dolby Surround, czy prób zespołu muzycznego mojego syna, kiedy te same kilka taktów piłowane jest tak długo, póki nie nauczę się ich na pamięć.
Czasem zakładam słuchawki, kiedy zatęsknię za jakimś artystą, czasem wkładam jego płytę do odtwarzacza. Dzieje się tak najczęściej kiedy gotuję i tę muzykę mój syn-perkusista nazwał „muzyką z kuchni”.
Tych „ulubionych” wykonawców jest sporo, ale gdybym wśród nich miała wybrać tego, po którego sięgam najchętniej, to byłyby to kolejne płyty Carlosa Santany. Santana towarzyszył mi wiernie podczas pisania „Niebieskich nitek”. Potem dzięki synowi odkryłam zespół Green Day, który wspomagał mnie w pracy nad „220 liniami”. 





Z kompozytorów klasycznych słucham najchętniej Mozarta i Rossiniego. „Cyrulika Sewilskiego” znam już chyba na pamięć.  Pracując nad „Podróżą do miasta świateł” i „Paryżem, miastem sztuki i miłości w czasach belle epoque” odświeżyłam sobie muzykę francuskiego fin de siecle’u, jak choćiażby  Maurice’a Ravela, Gabriela Faurego (polecam „Pavanę” op. 50), Claude’a Debussy’ego (polecam „Popołudnie fauna”), Camille’a Saint-Saensa (polecam zabawny „Karnawał zwierząt”) czy Erika Satie.

 
 
 

 






Uważam, że muzyka jest najdoskonalszą ze sztuk i trochę zazdroszczę młodszemu synowi, który ukończył szkołę muzyczną i przymierza się do studiów w tym kierunku oraz mężowi, który potrafi grać na gitarze, perkusji oraz na keabordzie.  Te wszystkie instrumenty są w naszym domu. Mamy też marakasy i to jest jedyny instrument, któremu po krótkim treningu, być może byłabym w stanie sprostać…   
 
Dziękuję Pani Małgorzacie za tę wzruszającą podróż w przeszłość, jak i w nieznane mi tereny.
Dziękuję!


Czego słucha Magdalena Pioruńska
Czego słucha Małgorzata Warda