Wiele razy już słyszałam i
czytałam, ze książkoholizm – czyli określenie przyjęte na użytek osób
uwielbiających czytać (czy też raczej kupować) książki – był jakoby nie
uleczalny. Otóż nic bardziej mylnego! Podtrzymuję teorię, iż jak każdy holizm
do uleczalnych należy. Ja wyleczyłam się niego z dwóch powodów, z których
wolałabym jeden zamienić na hiperksiążkoholizm, lub jakikolwiek inny holizm,
byle nie mieć tego, co …mam. Po pierwsze z książek wyleczyła mnie
przeprowadzka. Niby wszystko fajnie, warunki niby sprzyjające, przeprowadzka 20
metrów dalej. Wszystko przeniesiemy we własnych (no nie do końca czasem)
rękach, a z drugiej strony chyba wolałabym zapakować to wszystko w wielkie
kartony i nie martwić się noszeniem. Tak, moje książki dały mi do wiwatu! Niezliczona
ilość kursów z mieszkania do mieszkania. Po kilku układnych wypakowaniach z
wielkiego kosza, następuje chaotyczne rzucanie książek, bo po pierwsze byle
szybciej, a po drugie – i chyba jednak najważniejsze – nikt nie może na nie już
patrzeć!;/ Boli nas wszystko – bolą nas mięśnie, ręce, nogi i myśl, że książki
to jednak … okrucieństwo;/ Chcemy jak najszybciej się ich pozbyć (chęć podtrzymujemy,
jednak czasu mało). Tym oto sposobem wyleczyłam się z książkoholizmu.
Drugi powód dla którego nie mam
chęci zaglądać do książek to moja choroba, która wyszła (dobrze, czy nie – nie
wiadomo) przy przeprowadzce. Może gdyby nie zmęczenie i stres z tym związany
dowiedzielibyśmy się o niej zbyt późno, teraz może jest jeszcze nadzieja i szansa
na jako takie funkcjonowanie.
Pierwsza noc na nowym mieszkaniu
– co się śniło? Nie pamiętam –mówią, że to, co śni się w nowym miejscu spełnia
się. Hmm…mi najczęściej w nowych miejscach śni się coś strasznego – taka chyba
głupia podświadomość;/ Tym razem nie pamiętam, może śniło mi się NIC? NIC – to
słowo, które mogę wypowiadać mówiąc o mojej chorobie – NIC nikt nie wie. Tak
było od początku. Pierwsze popołudnie pod nowym adresem spędzamy na pogotowiu
….odesłani, że niby to NIC mi nie jest. Następny na pogotowiu jest już poranek
i … pół dnia. Diagnoza. Drastyczna. Wycina mi połowę życie. Zabiera nadzieję,
chociaż staram się ją wypierać. Wypieranie na NIC się zdaje. Specjalistyczne
badania wykluczają wszelkie choroby, które po drodze można wykluczyć do tej najgorszej,
która jest na końcu łańcucha moich objawów. Na mnie czeka to ostatnie.
Najgorsze;/ Z drugiej strony pocieszające jest to, że mogło być gorzej … gdyby
patrzeć na to z innej strony. Ale ja mam przecież dziecko do wychowania. Mam
…miałam plany. Co to takiego plany? Od 13 maja (niech mi tu nikt nie wyskakuje
z pechem) wiem, że plany są o kant … otłuc;/ Od 13 maja wiem tylko, że jedyne
czego pragnę (ale nie planuję) to chcę móc biegać za synem uczącym się jeździć
na rowerku, nauczyć go mówić, pisać. Chcę aby nie musiał wstydzić się chorej
matki, aby chciał się do mnie przytulać …. Chcę być zdrowa! Ale tego nic już
nie zmieni.
Nawet nie jest mi szkoda tych
wszystkich pięknych, pachnących egzemplarzy, które piętrzą się w jednym z pokoi
w naszym mieszkaniu. Żal mi tych, które obiecywałam przeczytać dla kogoś. Albo
zwyczajnie mi głupio. Dla osób, które wspominam bardzo miło (nie twierdzę, że –
jak tylko zdrowie mi pozwoli nie wrócę do czytania). Dziękuję wszystkim,
dzięki, którym czytanie stało się dla mnie jeszcze ważniejsze i jeszcze przyjemniejsze.
Dziękuję Pani Bognie za świat książek (dosłownie i w przenośni), Panom
Marcinowi i Arturowi za Gombrowicza i Nabokova, Pani Marcie za tyle radości, że
nie sposób zliczyć, i wielu innym wspaniałym osobom, które mi zaufały, które powierzały
w moje ręce ciekawe tytuły. Przepraszam jednocześnie za te książki, których
jeszcze nie przeczytałam. Mam nadzieję, że w niedługim czasie zdrowie pozwoli
mi na – chociaż powolne – ale czytanie.
Dziękuję Wam blogerzy, że
jesteście. Zaglądaliście tu, choć czasem – zdaję sobie sprawę – było nudno,
słabo i bez polotu. Dziękuję za wszystkie uwagi, te krytyczne także.
Ten wpis to nie jest pożegnanie,
to próba wyjaśnienie długiej nieobecności i zapowiedź dalszej być może.
Zawsze wiedziałam, że zdrowie
jest najważniejsze, ale dziś to twierdzenie staje się dla mnie prześladującym
mottem, dewizą, która nie schodzi z moich ust.
Dziś, kiedy przypięto mi łatkę
(swoją drogą – czemu wszelkie dziwne, nie do końca rozpoznane choróbska nazywa
się enigmatycznie skrótami, pisanymi drukowanymi literami?), wypalono mi
stygmat w postaci dwóch wielkich liter, które nie mniej ni więcej oznaczają
powolne wykańczanie organizmu;/ Taki pech, że choroba, która krąży w paśmie
europejskim, dotyczy głownie kobiet od 16 do 40 roku życia akurat trafiła na
mnie i to akurat kiedy zostały mi raptem dwa lata do zakończenia okresu zagrożenia;/
Taki los! Los na szczęście dał mi kochających i kochanych bliskich – dał mi
wspaniałego Męża i Syna. Dwóch mężczyzn, którzy są moją radością, wsparciem i
celem, dla którego udaję, że nie czuję pogarszania się zdrowia. Dla których
wstaję, chociaż słabo mi, staram się być silna dla nich.
Mój tatuaż brzmi SM.