Dziś w muzycznej odsłonie książkowej przeniesiemy się do Francji końca wieku - barwnej i niezwykłej, dekadenckiej. Dziś muzyka równie piękna, jak książki, które przy niej powstały, klasyczna i wieczna, jak historia, która te książki buduje. Lecz bywa, że gorąca i ostra, jak brazylijska samba i amerykański rock. A to wszystko za sprawą mojego dzisiejszego Gościa - Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk.
Zapraszam!
Nie pamiętam już jak to
się odbyło, podejrzewam jednak, że mój mąż kupił pierwszego walkmana podczas
swojego stażowego pobytu w Paryżu. Zebraliśmy sporą kolekcję kaset
magnetofonowych z muzyką popularną, których jednak nie mogę już sobie teraz
przypomnieć.
To mężowi zawdzięczam
kolejne stopnie wtajemniczenia w technikę przenoszenia dźwięku (z czasem
pojawiały się u nas discmany, kolejne mp3, wreszcie iPody). Używałam ich niemal
do zdarcia tak w autobusie (dojeżdżałam do pracy), jak i podczas pisania.
Początkowo wydawało mi
się, że słucham, aby wprowadzić się w nastrój, jednak prawda była nieco inna.
Małe mieszkanie i brak możliwości ucieczki od niechcianych dźwięków, komputer,
przy którym siedząc niemal dotykałam plecami telewizora, zmusiły mnie do
poszukiwania dźwiękowego odosobnienia. Muzyka otulała kokonem dźwięków
uporządkowanych, które nie przeszkadzały. Z czasem zrozumiałam, że daje mi też jeszcze
coś niezwykle istotnego – energię.
Moją edukacją muzyczną
zajmował się mąż. To on przynosił płyty kolejnych artystów: Basi
Trzetrzelewskiej, Mariah Carey, Michaela Boltona, Barry’ego White’a, Kenny’ego
G, Michaela Boltona, Whitney Huston.
Moje najnowsze książki,
w tym „Cukiernię Pod Amorem”, pisałam już jednak niemal bez słuchawek w uszach,
od kilku lat mamy bowiem dom, a ja w tym domu mam swój gabinet. Mogę zatem
zamknąć drzwi, odgradzając się od meczów piłki nożnej, które moi panowie
oglądają z namiętnością prawdziwych kibiców, filmów ze ścieżką dźwiękową
nagraną w systemie Dolby Surround, czy prób zespołu muzycznego mojego syna,
kiedy te same kilka taktów piłowane jest tak długo, póki nie nauczę się ich na
pamięć.
Czasem zakładam
słuchawki, kiedy zatęsknię za jakimś artystą, czasem wkładam jego płytę do
odtwarzacza. Dzieje się tak najczęściej kiedy gotuję i tę muzykę mój
syn-perkusista nazwał „muzyką z kuchni”.
Tych „ulubionych”
wykonawców jest sporo, ale gdybym wśród nich miała wybrać tego, po którego
sięgam najchętniej, to byłyby to kolejne płyty Carlosa Santany. Santana
towarzyszył mi wiernie podczas pisania „Niebieskich nitek”. Potem dzięki synowi
odkryłam zespół Green Day, który wspomagał mnie w pracy nad „220 liniami”.
Z kompozytorów
klasycznych słucham najchętniej Mozarta i Rossiniego. „Cyrulika Sewilskiego”
znam już chyba na pamięć. Pracując nad
„Podróżą do miasta świateł” i „Paryżem, miastem sztuki i miłości w czasach
belle epoque” odświeżyłam sobie muzykę francuskiego fin de siecle’u, jak
choćiażby Maurice’a Ravela, Gabriela
Faurego (polecam „Pavanę” op. 50), Claude’a Debussy’ego (polecam „Popołudnie
fauna”), Camille’a Saint-Saensa (polecam zabawny „Karnawał zwierząt”) czy Erika
Satie.
Uważam, że muzyka jest
najdoskonalszą ze sztuk i trochę zazdroszczę młodszemu synowi, który ukończył szkołę
muzyczną i przymierza się do studiów w tym kierunku oraz mężowi, który potrafi
grać na gitarze, perkusji oraz na keabordzie.
Te wszystkie instrumenty są w naszym domu. Mamy też marakasy i to jest
jedyny instrument, któremu po krótkim treningu, być może byłabym w stanie
sprostać…
Dziękuję!
Czego słucha Magdalena Pioruńska
Czego słucha Małgorzata Warda
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz